W sensie walczę o sens i radość. Z różnym skutkiem ale generalnie do przodu.
Ja wiem kiedy trzeba już się wspomóc farmakologią, nie jestem głupia a i doświadczenie mam w tej kwestii. W apteczce mam zapas mojego leku od lekarza, schemat dawkowania znam. I to, że on tam jest daje mi jakieś takie poczucie bezpieczeństwa. Wiem doskonale, że trzeba poczekać na wysycenie organizmu lekiem. Jechałam na leku ponad dwa lata, raz zrobiłam przerwę bo myślałam że już ok ale po pewnym czasie stwierdziłam, że jednak lecę do lekarza i niech sam oceni. Ocenił, kazał kontynuować więc posłuchałam. Teraz przestałam brać kiedy to on zalecił ale dał na wszelki wypadek zapas na trzy miesiące który skrupulatnie wykupiłam. I ufam temu lekarzowi bo jest dobrym fachowcem.
Swego czasu uspokoił mnie jednym zdaniem, że są ludzie, którzy na małych dawkach będą musieli być zawsze, bo taka ich chemia mózgu, i że należy to traktować nie jako porażkę czy defekt ale raczej jak fakt, że niektórzy muszą zawsze brać leki np. na nadciśnienie. I tyle. I trzeba żyć i tym życiem się cieszyć.
To tyle w temacie leczenia depresji. Jednego tylko żałuję, że wiele lat niepotrzebnie miałam opory przed rozpoczęciem leczenia.
Ale po bardzo bardzo ciężkich doświadczeniach z opieką nad moją śp. Mamą a potem z teściową i teściem plus inne moje życiowe uwarunkowania, o których kto pamięta ten wie, że miłe nie były, w pewnym momencie stwierdziłam, że już dość cierpienia i chcę zacząć walczyć o siebie.
No i po pewnym czasie zaczęłam inaczej patrzeć na życie.
Zawalczylam o siebie. Zupełnie inaczej zaczęłam widzieć wszystko. Pozytywnie.
W pewnym momencie, po długich bojach sama ze sobą podjęłam decyzję, że nie warto się kłócić i denerwowac. Swoje zrobiłam, dzieci wychowałam, jedno dorosłe a drugie, cóż, będzie musiało jakoś poukładać sobie w głowie zmianę sytuacji.
I znalazłam mieszkanie, wynajęłam i pewnego dnia spakowałam dwie torby i wsiadłam w taksówkę.
Syn wiedział, że może być i u mnie i u ojca albo i tu i tu. Że kochamy go obydwoje i że nie ma w tym wszystkim żadnej jego winy.
Najbardziej bałam się że nie poradzi sobie z tym, ale poradził sobie chyba dobrze. Nie wciagalismy dzieci w swoje własne problemy ani dyskusje. Jasno powiedziałam, że to są nasze, dorosłych sprawy i nie mają żadnego związku z tym, jakimi są dziećmi. I zawsze podkreślałam, że ojciec jest świetnym ojcem i kocha ich tak samo jak ja.
A spokoj i szczęście samotnego mieszkania to było to! Jak mnie to wzmocniło! Jak odpoczęłam! Jak rozkwitłam! :-)
Mąż najpierw nie dowierzał. Potem był wściekły. Potem myślał, że sobie nie poradzę finansowo. Kiedy zmieniłam mieszkanie na większe, z kawalerki na dwupokojowe żeby syn miał swój pokój, coś dotarło. Kiedy zobaczył, że radzę sobie doskonale i jeszcze widać jak mi dobrze, zrozumiał, że nie przelewki.
I nagle mu się odmieniło. Z wściekłości i niedowierzania przeszedł do walki o mnie i o nas.
Do tego wrócę kiedyś ale do brzegu, szkoda mi było tych 30 wspólnych lat. Postanowiłam dać szansę. No i syn jednak się bardzo bardzo ucieszył.
Bywa różnie ale jest o wiele inaczej i lepiej niż dotąd. Nie wiem co będzie dalej ale wiedza, że dam radę w każdej sytuacji jest bezcenna i daje niesamowitą siłę.
I tak to optymistycznie skończę na dziś.
Zdrowia życząc Wam wszystkim.